Strona:Marcel Proust - Wpsc06 - Uwięziona 02.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sadą, że zaś uchodził w „paczce“, rzecz doprawdy nie do wiary, za dowcipnego Ski zaczął się śmiać, udając, że bierze okrzykiwanie się skrzypka za paradoks. Śmiech jego nie był, jak śmiech Verdurina, (krztuszeniem się palacza. Ski przybierał najpierw sprytną minę, potem wydawał jakby mimowoli jeden ton, niby pierwszy dźwięk dzwonów; następowała cisza, w której filuterne spojrzenie rzeźbiarza zdawało się skrupulatnie badać zabawność tego co ktoś powiedział; poczem wstrząsał powietrze drugi dzwon śmiechu, zmieniając się niebawem w wesołą sygnaturkę.
„Wyraziłem panu de Charlus żal, że się Brichot trudzi.
— Ale nie, on jest bardzo kontent, on pana bardzo kocha, wszyscy pana bardzo kochają. Mówiliśmy kiedyś o panu: „Nie widzi się go nigdzie, chowa się!“ Zresztą, ten Brichot, to taki zacny człowiek — ciągnął p. de Charlus, który, widząc serdeczną szczerość z jaką się doń odnosił profesor Nauk moralnych, nie domyślał się zapewne, że poza plecami Brichot używa sobie na nim. — To człowiek wielkiej wartości; mnóstwo wie, ale go to nie wysuszyło, nie zrobiło zeń szczura bibliotecznego, jak tylu innych, których czuć atramentem. Zachował szerokość poglądów, tolerancję, rzadką u jemu podobnych. Czasami, widząc jak on rozumie życie, jak umie każdemu oddać z wdziękiem co mu się należy, człowiek myśli, gdzie taki zwykły