Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chce pokazać że jest pan. Zmieni prześcieradła dziesięć razy jeżeli trzeba, ale nie ustąpi. Wczorajsze już powędrowały do brudów, ale dzisiejsze dopiero obleczono, a już trzeba będzie je zmienić. Ha ha! miałem rację, że jemu nie było pisane urodzić się biedakiem. Popatrz jak mu się włosy nastroszyły z gniewu jak pióra u ptaka. Biedne ptaszysko!“.
Tutaj nietylko Marja protestowała, ale i ja sam, bo nie czułem się wcale „panem“. Ale Celesta nie wierzyła nigdy w szczerość mojej skromności i przerywała mi wołając: „A, szelma! co za słodycz, co za perfidja! chytrość nad chytrościami, szelma nad szelmami! A, Molier! (było to jedyne nazwisko pisarza jakie znała, ale stosowała je do mnie, rozumiejąc przez to kogoś, kto byłby zarazem zdolny pisać na scenę i grać). — Celesto! — krzyczała Marja, która, nie znając nazwiska Moliera, bała się, czy to nie jest nowa zniewaga.
Celesta znów się uśmiechała. „Czyś ty nigdy nie widziała w szufladzie jego fotografji, kiedy był dzieckiem? On chciałby w nas wmówić, że zawsze go ubierano bardzo z prosta. A tu patrz, z tą laseczką, same futra i koronki, jak żaden książę. Ale to jeszcze nic, przy jego wspaniałym majestacie i jeszcze głębszej dobroci. — Ładne rzeczy! — szemrał strumień Marji — więc ty mu plondrujesz po szufladach?“

89