Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nych do mnie; ale, aby uśmierzyć swoje wyrzuty, była dlań nadzwyczaj uprzejma.
W blasku, który topił na horyzoncie pozłociste, zazwyczaj niewidoczne wybrzeże Rivebelle, rozpoznaliśmy, ledwie oderwane od promiennego lazuru, wstające z wód różowe, srebrne, nieuchwytne dzwonki, dzwoniące na Anioł Pański w pobliżu Féterne. — To jest także dosyć „Peleas“ — rzekłem do pani de Cambremer-Legrandin. Wie pani scenę, o której myślę. — Rozumie się, że wiem — odparła; — ale „wcale nie wiem“ mówiły jej głos i jej twarz, nie dostrojone do żadnego wspomnienia, jak i uśmiech zawisły w powietrzu. Starsza dama nie mogła się uspokoić, że dzwonki słychać aż tutaj, i wstała przypomniawszy sobie że jest już późno.
— W istocie — rzekłem — zazwyczaj z Balbec nie widzi się tego wybrzeża i nie słyszy się go również. Musiała się pogoda odmienić i w dwójnasób poszerzyć horyzont. Chyba że te dzwonki przychodzą tu po panie, bo widzę że skłaniają panie do odjazdu, są dla pań dzwonkiem obiadowym.
Prezydent, mało wrażliwy na dzwony, patrzał ukradkiem na digę, zrozpaczony że tego wieczora jest tak wyludniona.
— Jest pan prawdziwy poeta — rzekła do mnie pani de Cambremer. — Czuć w panu coś tak wibrującego, tak artystycznego; niech pan przyjedzie, zagram panu Chopina — dodała, podnosząc ręce

50