Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-02.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyżynie ładne miasteczko Falaise), sąsiaduje niemal z iglicami wież kościoła — w rzeczywistości bardzo odległego — i robi wrażenie że je odbija.
— Wyobrażam to sobie — rzekłem — to efekt optyczny, który Elstir specjalnie lubi. Widziałem to na kilku jego szkicach.
— Elstir! Pan zna naszego „mistrza“? — wykrzyknęła pani Verdurin. Wie pan, że ja z nim byłam bardzo, bardzo blisko. Dzięki niebu, już go nie widuję. Nie, ależ spytajcie Cottarda, Brichota: miał u mnie stale swoje nakrycie przy stole, przychodził codzień. To człowiek, o którym można powiedzieć, że mu nie posłużyła zdrada naszej paczki. Pokażę panu za chwilę kwiaty, które malował dla mnie; zobaczy pan, co za różnica z tem co robi teraz i czego nie lubię wcale, ale to ani ani! Jakto! przecie namalował na moje zamówienie portret Cottarda, nie licząc mnóstwa moich portretów i szkiców.
— I zrobił profesorowi włosy lila — rzekła pani Cottard, zapominając że wówczas mąż jej nie był nawet docentem. — Nie wiem, proszę pana, czy pan znajduje, że mąż ma włosy lila.
— To nic — rzekła pani Verdurin podnosząc głowę z miną pełną wzgardy dla pani Cottard a podziwu dla artysty; to był kawał tęgiego kolorysty, wspaniałego malarza. Podczas gdy teraz — rzekła, zwracając się do mnie — nie wiem czy

236