Strona:Marcel Proust - Wpsc05 - Sodoma i Gomora 02-01.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niego słowa te nie miały żadnej realności — że to jest panna, w której byłem swego czasu zakochany.
Nie mogłem oskarżać tego sekretarza o oschłość. Istota, którą byłem teraz w stosunku do Gilberty, była „świadkiem“, zdolnym najlepiej zrozumieć czem była niegdyś ona sama: teczka, kulka agatowa, stały się poprostu dla mnie wobec Albertyny tem, czem były niegdyś dla Gilberty, czem były dla wszelkiej istoty, nie oglądającej ich w blasku wewnętrznego płomienia. Ale teraz żyło we mnie nowe wzruszenie, zmieniające z kolei prawdziwą wartość rzeczy i słów. I kiedy Albertyna mówiła, aby mi jeszcze podziękować: „Ja tak lubię turkusy“, odpowiedziałem: „Nie daj im umrzeć“ — powierzając niejako tym kamieniom przyszłość naszej przyjaźni, która przecież tak samo nie była zdolna tchnąć uczucia w Albertynę, jak nie była zdolna przechować uczuć, wiążących mnie niegdyś do Gilberty.
W owej epoce zdarzyło się zjawisko, zasługujące na wzmiankę jedynie dlatego, że się powtarza we wszystkich ważnych momentach historji. W chwili gdym pisał do Gilberty, p. de Guermantes, ledwie wróciwszy z reduty, jeszcze w swoim kasku, pomyślał, że nazajutrz będzie musiał wdziać oficjalnie żałobę, i postanowił przyspieszyć o tydzień kurację u wód. Kiedy wrócił w trzy tygodnie później (uprzedzam wypadki, ponieważ w tej chwili ledwie skoń-

175