Strona:Marcel Proust - Wpsc04 - Strona Guermantes 02-02.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

olśniewających z ich mikroskopijnymi z powodu odległości a sprzątającymi w tej chwili lokajami.
Otóż to czekanie na schodach miało mieć dla mnie następstwa tak doniosłe, miało mi odsłonić tak ważny krajobraz już nie turnerowski ale moralny, że wolę opóźnić relację o tem o parę chwil, poprzedzając ją wizytą u Guermantów, kiedym się dowiedział że księstwo wrócili.
Książę Błażej przyjął mnie sam w bibljotece. W chwili gdym wchodził, wyszedł stamtąd mały człowieczek z włosami całkiem białemi, z niepoczesną miną, w czarnym „motylku“, takim jakie nosili rejent w Combray i niektórzy przyjaciele mojego dziadka. Człowieczek ów, niepozomy i nieśmiały, skłonił mi się głęboko kilka razy, nie chcąc wyjść aż ja wejdę. Książę krzyknął mu z bibljoteki coś czego nie zrozumiałem, tamten zaś odpowiedział nowemi ukłonami skierowanemi do ściany, bo książę nie mógł go widzieć, mimo to powtarzanemi bez końca, jak owe zbyteczne uśmiechy ludzi rozmawiających przez telefon. Mówił dyszkantem; odkłonił mi się jeszcze raz z uniżonością totumfackiego. Mógł to być zresztą jakiś plenipotent z Combray, tak dalece miał ową prowincjonalną minę drobnych ludzi, skromnych tamtejszych starców.
— Zaraz zobaczy pan Orianę — rzekł książę, kie-

176