Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gi że myślał iż podnoszą kurtynę, trzeci rozwiódł się nad niezwykłem podobieństwem kogoś przechodzącego do jego brata. Zdawali się nawet mieć pretensję do niego, że nie dzieli ich przeżyć.
— Jakto, nie uderzyło cię to? Ślepy jesteś?
— A wy jesteście kapłony, burknął spoliczkowany dziennikarz.
Niekonsekwentni wobec przyjętej fikcji, na zasadzie której powinni byli — ale tego nie uczynili — udać że nie rozumieją o co jemu chodzi, powiedzieli to, co jest tradycyjne w takich okolicznościach: „Ech, zacietrzewiasz się, nie przejmuj się, ależ z ciebie gorączka”.
Zrozumiałem tego rana pod kwitnącemi gruszami złudzenie, na jakiem wspierała się miłość Roberta do „Racheli kiedy Pan”; niemniej zdawałem sobie sprawę, ile przeciwnie jest realności w cierpieniu zrodzonem z tej miłości. Pomału, ból, jaki Saint-Loup odczuwał od godziny, nie ustał, ale skurczył się, wsiąknął, w oczach jego pojawiała się wolna i elastyczna strefa. Opuściliśmy teatr i szliśmy przed siebie. Zatrzymałem się chwilę na rogu avenue Gabriel, skąd niegdyś widywałem często zjawiającą się Gilbertę. Próbowałem przez kilka sekund przypomnieć sobie te wrażenia, poczem przyspieszyłem kroku aby dogonić Roberta, kiedym uj-

55