Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

działem tu i ówdzie w oknach młode dziewczęta; równie młode pędy bzów, gibkie i lekkie w swoich świeżych sukienkach lila, zwisające wśród liści, kołysały się na wietrze, nie troszcząc się o przechodnia, wznoszącego oczy aż do pięterka ich zieleni. Poznawałem w nich fioletowe kłębki, narządzone u wejścia do parku pana Swanna — skoro się minie białą furtkę, w ciepłe wiosenne popołudnie — do cudnego prowincjonalnego haftu. Skierowałem się ścieżką wiodącą ku łące. Zimny wiatr dął jak w Combray; mimo to z tłustej, wilgotnej i wiejskiej ziemi, która mogłaby się znajdować nad brzegiem Vivonne, wykwitła — punktualna jak cała gromada jej towarzyszek — wielka biała grusza, potrząsająca z uśmiechem swojem kwieciem. Kwiaty te, zmierzwione wiatrem ale wyglansowane i posrebrzone promieniami słońca, tworzyły niby firankę zmaterjalizowanego i dotykalnego światła.
Naraz, Saint-Loup zjawił się w towarzystwie kochanki: i oto w tej kobiecie, która była dla niego wszystką miłością, wszystkim możebnym urokiem życia, w tej kobiecie której istność, tajemniczo zamknięta w ciele niby w świętem tabernaculum, stanowiła przedmiot bezustanku jeszcze bogacony wyobraźnią mego przyjaciela, przedmiot którego — czuł to — nigdy nie miał poznać, o który się wiecz-

13