Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wodach wiosennych, rozpryskujące tu i ówdzie, migocącą pośród rzadkich i napełnionych lazurem sztachet — gałęzi — białą pianę rozsłonecznionego i musującego kwiecia.
Była to dawna wioska, ze swojem starem merostwem ogorzałem i złocistem, przed którem, niby słupy szczęścia powiewające chorągwiami, stały trzy wielkie grusze, dwornie wystrojone w biały atłas niby na świeckie i lokalne święto.
Nigdy Robert nie mówił czulej o swojej kochance niż podczas tej drogi. Ona jedna wypełniała jego serce; karjera wojskowa, wielki świat, rodzina, wszystko to nie było mu zapewne obojętne, ale nie liczyło się za nic wobec najmniejszego drobiazgu tyczącego jego kochanki. Była to jedyna rzecz mająca dlań urok; nieskończenie więcej uroku niż wszyscy Guermantowie i wszyscy królowie ziemi. Nie wiem, czy on to sobie mówił jasno, że ona jest istotą wyższą nad wszystko, ale to pewna że cenił tylko to, dbał tylko o to co się jej tyczyło. Przez nią był zdolny cierpieć, być szczęśliwym, może zabić. Naprawdę interesujące, pasjonujące, było dlań tylko to, czego sobie życzyła i co robiła jego kochanka; tylko to, co się działo na wąskiej przestrzeni jej twarzy i pod jej uświęconem czołem, czytelne conajwyżej w ulotnym wyrazie. Saint-Loup, tak pe-

10