Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-02.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nad jakimś wpół zniszczałym grobem, moja marynarka i mój fontaź wystarczą. Wie pan, jak cenię piękno pańskiej duszy; pojmuje pan, jak musi mnie boleć to, że pan idzie się jej zapierać między niewiernymi. Mogąc wytrzymać bodaj chwilę w dusznej atmosferze salonów — którą nie umiałbym oddychać — ściąga pan na swoją przyszłość klątwę Proroka. Zgaduję, widzę: bywa pan u ludzi czczych, u posiadaczy zamków i pałaców; oto klątwa dzisiejszej burżuazji. Och, ta arystokracja! terror popełnił wielki błąd, że im wszystkim nie zdjął głów z karku. Wszystko łajdaki lub kretyni. Ale cóż, moje biedne dziecko, skoro to cię bawi! Podczas gdy ty spieszysz na jakiś five o’clock, twój stary przyjaciel będzie szczęśliwszy od ciebie; włócząc się samotnie po zaułkach miasta, będzie oglądał różowy księżyc na fioletowem niebie. To fakt, że ja nawpół tylko żyję na tej ziemi, gdzie czuję się wygnańcem; trzeba całej mocy praw ciążenia, aby mnie na niej zatrzymać, abym się nie wymknął w inną sferę. Jestem z innej planety. Bywaj; nie bierz pan za złe staroświeckiej szczerości wieśniaka z nad Vivonne, który zachował prostotę wieśniaczą. Aby ci dowieść mojego szacunku, przyślę ci swoją ostatnią powieść. Ale to ci się nie będzie podobało; to nie dosyć zepsute, nie dosyć fin de

7