Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tymczasem zima dobiegała końca. Pewnego rana, po kilku tygodniach słoty i burz, usłyszałem w swoim kominku — w miejsce bezkształtnego, elastycznego i posępnego wichru, który budził we mnie dreszcz tęsknoty za morzem — gruchanie gołębi, gnieżdżących się w murze: tęczowe, nieprzewidziane jak pierwszy hjacynt, łagodnie rozdzierające swoje żywicielskie serce iżby trysnął jego dźwięczny i atłasowy kwiat koloru lila, wpuszczające, nakształt otwartego okna, do mojego zamkniętego jeszcze i czarnego pokoju ciepło, blask, znużenie pierwszego ładnego dnia. Owego rana chwyciłem się na tem, żem nucił aryjkę z café-concert, której zapomniałem od owego roku gdym miał jechać do Florencji i do Wenecji. Tak głęboko atmosfera, zależnie od dnia, działa na nasz organizm i z ciemnych składów gdzieśmy ich zapomnieli, dobywa melodje zapisane ale nie odcyfrowane naszą pamięcią. Niebawem bardziej świadomy marzyciel towarzyszył temu muzykowi któregom słuchał w samym sobie, nie poznawszy nawet zrazu co on gra.
Czułem, iż racje, dla których, kiedym przybył do Balbec, nie znalazłem już w miejscowym kościele uroku jaki miał dla mnie zanim go poznałem, to nie są racje szczególnie związane z Balbec; że we

232