Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ta, ktoś rozmawiał, nie wiedząc zapewne że niema nikogo ktoby mu odpowiedział, bo kiedy wziąłem słuchawkę, ten kawałek drzewa zaczął paplać nakształt poliszynela; uciszyłem go, jak się robi w budzie jarmarcznej, odkładając go na miejsce; z chwilą gdym go zbliżył do siebie, poliszynel zaczął gadać na nowo. Zwątpiwszy o połączeniu, powiesiłem ostatecznie słuchawkę, zdołałem zdławić konwulsje tego dźwięcznego trzonka, który paplał do ostatniej chwili. Poszedłem po urzędnika, powiedział mi abym zaczekał chwilę. Potem zacząłem rozmawiać i po momencie ciszy usłyszałem ten głos, o którym mylnie sądziłem że go znam tak dobrze. Dotąd, za każdym razem kiedy babka mówiła ze mną, śledziłem zawsze słowa na otwartej partycji jej twarzy, gdzie oczy zajmowały wiele miejsca, ale sam w sobie jej głos słyszałem dziś po raz pierwszy. I dlatego że mi się ten głos wydawał zmieniony w proporcjach od chwili gdy był wszystkiem, dochodząc do mnie sam, bez akompanjamentu rysów twarzy, odkryłem jak bardzo jest słodki; może zresztą nigdy nie był nim w tym stopniu, bo babka, czując że jestem daleko i nieszczęśliwy, sądziła że może dać folgę czułości, którą dla „zasady” pedagogicznej zazwyczaj powściągała i kryła. Był słodki, ale zarazem tak smutny! Po pierwsze,

218