Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pulard, bażantów, bekasów, gołębi, dymiących, wnoszonych w całej paradzie przez zdyszanych garsonów, którzy ślizgali się dla pośpiechu po posadzce i stawiali je na olbrzymiej konsoli, gdzie je natychmiast krajano, ale gdzie — ile że wiele obiadów dobiegało końca w chwili gdym się zjawiał — gromadziły się niezużyte, jakgdyby ich obfitość i pośpiech służby odpowiadały nietyle potrzebom gości, ile raczej szacunkowi dla świętego tekstu, skrupulatnie przestrzeganego lecz naiwnie ilustrowanego temi realnemi szczegółami, zapożyczonemi z miejscowego życia, oraz estetycznej i religijnej trosce o uczczenie święta przez obfitość wiktuałów i gorliwość służebników. Jeden z nich, stojąc na końcu sali, dumał nieruchomy obok podręcznego kredensu; aby spytać tego właśnie (jedynego, który się wydawał dość spokojny) w którym pokoju pomieszczono nasz stół, posuwałem się między piecykami rozpalonemi tu i ówdzie aby nie dać ostygnąć półmiskom zapóźnionych gości (co nie przeszkadzało, że w centrum sali desery trzymał w rękach olbrzymi bałwan, czasami wsparty na skrzydłach kaczki napozór z kryształu a w rzeczywistości z lodu, co dnia cyzelowanego rozpalonem żelazem przez kucharza-rzeźbiarza w guście bardzo flamandzkim). Szedłem prosto, narażając się na przewrócenie w tłoku, w stronę tego

156