Strona:Marcel Proust - Wpsc03 - Strona Guermantes 01-01.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

samego i kazał mi zbijać bruk śpiewając i wstrzymując się aby nie podskakiwać z radości.
Ale począwszy od drugiego dnia, trzeba mi było nocować w hotelu. I wiedziałem z góry, że muszę tam zastać nieunikniony smutek. Smutek ten był niby dławiący aromat, jaki od czasu mego pierwszego dzieciństwa wydzielał dla mnie wszelki nowy pokój, to znaczy wszelki pokój: w pokoju, gdziem mieszkał stale, byłem nieobecny, myśl moja przebywała gdzieindziej, wysyłała na swoje miejsce jedynie przyzwyczajenie. Ale nie mogłem obarczać owej mniej wrażliwej służebnicy tem, aby się zajęła mojemi sprawami w nowem miejscu, gdzie ją poprzedzałem, gdzie przybywałem sam, gdzie trzeba mi było wprowadzić w kontakt z otoczeniem owo „ja”, które odnajdywałem jedynie po latach przerwy, ale zawsze to samo, ile że nie urosło od czasu Combray, od mego pierwszego przybycia do Balbec, płaczące i niepocieszone na otwartej walizie.
Otóż pomyliłem się. Nie miałem czasu być smutny, bo nie byłem ani chwili sam. Bo z dawnego pałacu pozostał przerost zbytku, bez zastosowania w nowoczesnym hotelu, i oderwany od wszelkiej praktycznej funkcji przybrał w swojej bezczynności rodzaj własnego życia: kręcące się w kółko korytarze, których bezcelowe odnogi mijało się co chwila,

128