Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się z uroczym wyrafinowaniem nieco różowego koloru, podczas gdy mały motylek, usnąwszy na ramie okna, zdawał się kłaść swymi skrzydłami, pod tą „szaro-różową harmonją“ w guście Whistlera, ulubiony podpis mistrza z Chelsea. Nawet różowość znikała, nie było już na co patrzeć. Wstawałem na chwilę i nim się położyłem znowu, zasuwałem portiery. Po nad niemi widziałem z łóżka smugę jasności, która trwała jeszcze jakiś czas, ściemniając się, zwężając stopniowo; i bez smutku i żalu pozwalałem tak umierać nad portjerami godzinie gdy zazwyczaj byłem przy stole, bo wiedziałem, że ten dzień jest różny od innych, dłuższy, niby dni pod biegunem, które noc przerywa tylko na kilka minut; wiedziałem, że z poczwarki tego zmierzchu wyjdzie niebawem, w promiennej metamorfozie, olśniewający blask restauracji w Rivebelle.
Powiadałem sobie: „Już czas”; przeciągałem się na łóżku, wstawałem, kończyłem tualetę, znajdowałem urok w tych bezużytecznych chwilach uwolnionych od wszelkiego materjalnego ciężaru. Podczas gdy na dole inni jedli obiad, ja obracałem siły, nagromadzone w bezczynności tego schyłku dnia, jedynie na to, aby osuszyć swoje ciało, włożyć smoking, zawiązać krawat, wykonać wszystkie te gesty, natchnione spodziewaną już przyjemnością oglądania jakiejś kobiety, zauważonej ostatnim razem w Rivebelle, która (zdawało mi się) patrzała na mnie i odeszła może na chwilę od stołu jedynie

62