Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ma wizytami galerję obrazów, powiadałem sobie: „Ciekawy ten zachód słońca, to coś odmiennego, ale ostatecznie widywałem już równie delikatne, równie zdumiewające”.
Więcej przyjemności miałem w wieczory, w które jakiś statek, pochłonięty i roztopiony w horyzoncie identycznego koloru, wyglądał niby obraz impresjonistyczny, i zdawał się również z tej samej materji, jakgdyby jego dziób, i liny w które się ścienił i wyrzeźbił, wycięto poprostu w mglistym błękicie nieba. Czasami, ocean wypełniał prawie całe moje okno, podniesiony pasmem nieba określonem u góry jedynie linją tak samo niebieską jak linja morza, ale które z tego powodu brałem jeszcze za morze, odmienny kolor przypisując grze światła. Innego dnia, morze było namalowane jedynie w dolnej części okna, którego resztę zapełniało tyle chmur stłoczonych na sobie poziomem i smugami, że szyby zdawały się, wskutek intencji lub specjalności artysty, przedstawiać „studjum chmur”, podczas gdy poszczególne witryny biblioteczne odbijały chmury podobne ale w innych partjach horyzontu i rozmaicie zabarwione światłem: dawały one jakgdyby owo tak ulubione niektórym współczesnym mistrzom powtórzenie jednego i tego samego efektu, pochwyconego o różnych godzinach, ale teraz stężałe w sztuce, dostępne oku równocześnie w jednym pokoju, wykonane pastelami i wstawione za szkło. A czasami w jednostajną szarość nieba i morza mieszało

61