Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w porze podwieczorku, a już nakrywano w Grand-Hotelu do obiadu. Toteż wielkie oszklone i zasuwane okna powstawały otwarte na poziomie digi. Wystarczało okroczyć wąską drewnianą ramę, aby się znaleźć w jadalni, którą zaraz opuszczałem aby wsiąść do windy.
Przechodząc koło biura, przesyłałem uśmiech dyrektorowi i bez cienia niesmaku witałem również uśmiech na jego twarzy, którą, od czasu pobytu w Balbec, moje wtajemniczenie nastrzykiwało i przeobrażało stopniowo niby preparat historji naturalnej. Rysy jego stały mi się znane, naładowane sensem pospolitym ale zrozumiałym jak czytelne pismo, w niczem już niepodobne do dziwacznego i nużącego pisma z owego pierwszego dnia, kiedym ujrzał przed sobą zapomnianą teraz osobistość. Zaledwie mogłem wywołać ją w swojej pamięci, tem mniej zidentyfikować ją z banalnym i uprzejmym osobnikiem, którego była jedynie wstrętną i pobieżną karykaturą. Bez lęków i smutku pierwszego wieczora, zadzwoniłem na liftboya. który już nie stał milczący, gdym się z nim wznosił w windzie, niby w ruchomej klatce piersiowej przesuwającej się wzdłuż kręgosłupa, ale powtarzał mi:
— Już nie ma tyle ludzi, co przed miesiącem. Zaczną wyjeżdżać, dzień robi się krótszy.
Mówił tak, nie dlatego by to była prawda, ale że, zgodziwszy się już do cieplejszej miejscowości na wybrzeżu, pragnął abyśmy wszyscy wyjechali jak

52