Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chło umrzeć, byłbym rad wiedzieć, czem są z bliska, w rzeczywistości, najładniejsze dziewczęta jakie życie może ofiarować, gdyby nawet ktoś inny niż ja, lub nawet nikt nie miał skorzystać z tej ofiary (nie zdawałem sobie w istocie sprawy, że zawiązkiem mojej ciekawości była chęć posiadania). Byłbym się odważył wejść na salę balową, gdyby Saint-Loup był ze mną. Sam, stałem poprostu przed Grand-Hotelem, czekając chwili gdy pójdę spotkać się z babką, kiedy ujrzałem zbliżających się kilka dziewcząt, jeszcze prawie na krańcu drogi, gdzie tworzyły osobliwą i ruchomą plamę; równie odmiennych wyglądem i wzięciem od wszystkich osób jakie przywykłem oglądać w Balbec, jak mogłoby być, przybyłe niewiadomo skąd, stado mew, gdy, drepcąc po plaży — przyczem zapóźnione doganiają, podfruwając, poprzednie — odbywają swoją przechadzkę o celu równie zagadkowym dla letników, których ptaki zdają się nie widzieć, jak jasno określonym dla ich ptasiego umysłu.
Jedna z tych nieznajomych prowadziła rower; dwie inne trzymały cluby do golfa, a strój ich odcinał się od stroju innych dziewcząt w Balbec, również może oddających się potrosze sportom, ale bez specjalnego w tym celu kostjumu.
Była to godzina, gdy panie i panowie odbywali codziennie spacer po didze, wystawieni na nielitościwe ognie face à main, jakie kierowała na nich (tak jakby mieli jakąś skazę, którą pragnęła wystudjować w

36