Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lowi, bo sama mówisz, że jestem twoim przyjacielem...
— Jesteś, ale ja miałam innych przyjaciół przed tobą, znałam młodych ludzi, którzy, ręczę ci, mieli dla mnie tyleż przyjaźni. No i nie było ani jednego, któryby się ośmielił na podobną rzecz. Widział, żeby oberwał po papie. Zresztą oni nawet nie myśleli o tem; ściskaliśmy sobie ręce bardzo szczerze, bardzo serdecznie, jak koledzy; nigdy nie było mowy o całowaniu, a mimo to było się dobrymi kompanami. Doprawdy, jeżeli panu zależy na mojej przyjaźni, może pan być zadowolony, bo muszę pana bardzo lubić, żeby to panu przebaczyć. Ale ja jestem pewna, że pan gwiżdże na mnie. Niech pan przyzna, że to Anna się panu podoba. W gruncie ma pan rację, ona jest o wiele milsza odemnie, no i jest prześliczna! Och! mężczyźni!
Mimo świeżego zawodu, słowa te, tak szczere, budząc we mnie wielki szacunek dla Albertyny, były mi bardzo słodkie. I może to wrażenie miało dla mnie później wielkie i opłakane następstwa, bo przez nie zaczęło się tworzyć to niemal rodzinne przywiązanie, to jądro duchowe, mające zawsze trwać w mojej miłości do Albertyny. Takie uczucie może być przyczyną największych cierpień. Bo, aby naprawdę cierpieć przez kobietę, trzeba było całkowicie w nią uwierzyć. W tej chwili, zarodek szacunku, przyjaźni, istniał w mojej duszy niby przyczajony. Sam przez się nie byłby w niczem groził memu

266