Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nosił szczęście. Zarazem czyniłem to z nieznanem uczuciem wszechpotęgi, z uczuciem że obejmuję wreszcie dziedzictwo, od wszech czasów będące mojem. Potem nagle pomyślałem, że niesłusznie mam wątpliwości; powiedziała mi żebym przyszedł kiedy się położy. To było jasne, drżałem z radości, nawpół przewróciłem Franciszkę, która znalazła się na drodze; biegłem z błyszczącemi oczami do pokoju Albertyny.
Zastałem ją w łóżku. Odsłaniając szyję, biała koszula zmieniała proporcje jej twarzy, która, przekrwiona leżeniem, katarem lub obiadem, zdawała się różowsza; pomyślałem o kolorach, które miałem, kilka godzin wprzódy, obok siebie na didze i których wreszcie miałem poznać smak; policzek jej przecinało pionowo pasmo czarnych i kręcących się włosów, które na moją intencję Albertyna rozplotła całkowicie. Patrzała na mnie z uśmiechem. Obok niej w oknie blask księżyca oświecał dolinę. Widok nagiej szyi Albertyny, widok tych nazbyt różowych policzków, wprawiał mnie w upojenie, to znaczy pomieścił dla mnie rzeczywistość świata już nie w naturze, ale w strumieniu wrażeń, które z trudem mogłem powstrzymać. Widok ten zwichnął równowagę między olbrzymiem niezniszczalnem życiem, toczącem się w głębi mnie, a życiem wszechświata, tak wątłem w porównaniu z tamtem. Morze, widziane w oknie obok doliny, wzdęte łona najbliższych skał Maineville, niebo na

252