Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

temps, że jest spokrewniona z temi samemi osobami co jej siostrzenica, że nosi te same żałoby, składa te same familijne wizyty; otóż ja czułem się dziś dla Albertyny czemś więcej nawet niż jej ciotka. Będąc z ciotką, będzie myślała o mnie. Co się miało dziać za chwilę, nie bardzo wiedziałem. W każdym razie, Grand-Hôtel i wieczór nie wydawały mi się już puste; zawierały moje szczęście. Zadzwoniłem na windziarza, aby pójść do pokoju (od strony doliny), który zatrzymała Albertyna. Najlżejsze ruchy — naprzykład usiąść na ławeczce w windzie — sprawiały mi rozkosz, bo były w bezpośrednim związku z mojem sercem; w linach, przy których pomocy aparat się wznosił, w kilku schodach powstałych do przebycia widziałem jedynie zmaterjalizowany, mechanizm swojej radości. Miałem już tylko parę kroków do pokoju, gdzie była zamknięta szacowna substancja tego różowego ciała. Ów pokój, nawet gdyby się tam miały dziać upajające rzeczy, zachowałby tę codzienność, ten wygląd, że jest — dla nie poiformowanego przechodnia — podobny do wszystkich innych; cechy czyniące z martwych przedmiotów uparcie niemych świadków, skrupulatnych powierników, nieprzedajnych piastunów rozkoszy.
Tych kilka kroków do progu Albertyny, kilka kroków, których już nikt nie mógł powstrzymać, zrobiłem z rozkoszą, ostrożnie, jakby zanurzony w nowym żywiole, jakgdybym posuwając się wolno prze-

251