Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kiedy się nie chce uważać i tylko się pakuje innych. Nie będzie się go zapraszać w dnie kiedy będziemy grali, Anda, albo też ja nie przyjdę“.
Anna, wyższa ponad te zabawy i nucąca piosnkę o „lisku“, którą jedynie przez ducha naśladownictwa podejmowała bez przekonania Rozamonda, chciała przerwać wymówki Albertyny, mówiąc do mnie: „Jesteśmy o dwa kroki od tych Creuniers, które pan tak chciał widzieć. O, zaprowadzę pana na samo miejsce ładną dróżką, podczas gdy te warjatki będą udawały ośmioletnie dzieci“
Ponieważ Anna była dla mnie nadzwyczaj miła, zwierzyłem jej w drodze wszystko, co mi się wydawało sposobne dla pozyskania serca Albertyny. Odpowiedziała, że i ona ją bardzo kocha, że Albertyna jest doprawdy urocza; jednakże moje komplementy pod adresem przyjaciółki nie zdawały się Annie sprawiać przyjemności. Naraz, w zapadłej dróżce, zatrzymałem się, wzruszony słodkiem wspomnieniem dzieciństwa: po wyciętych i błyszczących liściach wysuwających się jakby na próg, poznałem krzak głogu, odarty, niestety, z kwiatów od końca wiosny. Dokoła mnie unosiła się atmosfera dawnych majowych nabożeństw, niedzielnych popołudni, zapomnianych wierzeń i błędów. Byłbym ją chciał pochwycić. Zatrzymałem się na sekundę; z uroczą intuicją, Anna pozwoliła mi rozmawiać chwilę z liśćmi tego krzewu. Pytałem ich co robią kwiaty, owe kwiaty głogu, podobne do wesołych młodych

235