Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czułem już tylko szybkie i bolesne bicie własnego serca. W pewnej chwili, Albertyna pochyliła do mnie z porozumiewawczą miną swoją pełną i różową twarz, udając że ma pierścionek aby zmylić lisa i nie dać mu patrzeć w stronę którą pierścionek przechodził. Zrozumiałem natychmiast, że znaczące spojrzenia Albertyny odnoszą się do tego podstępu; ale zmieszałem się, widząc, jak przez jej oczy przechodzi — zmyślony poprostu dla celów gry, — obraz sekretu, porozumienia, którego nie było między nami, ale które od tej chwili zdało mi się możebne i byłoby mi bosko słodkie. Podczas gdy mnie koiła ta myśl, uczułem lekki ucisk dłoni Albertyny i jej pieszczotliwy palec wsuwający się pod mój palec; zarazem ujrzałem że ona zmrużeniem oka daje mi znak, który stara się uczynić niedostrzegalnym. Natychmiast tłum nadziei, dotąd niewidocznych dla mnie samego, skrystalizował się: „Korzysta z gry, aby mi okazać że mnie kocha“, pomyślałem na szczycie radości, z którego runąłem niebawem, kiedy Albertyna powiedziała mi, wściekła: „Ależ niechże pan bierze, od godziny go panu podaję“. Ogłuszony rozpaczą, puściłem sznurek, lis spostrzegł pierścionek, rzucił się na niego, musiałem wrócić do środka, zrozpaczony, patrząc na oszalałe koło wirujące dokoła mnie, smagany drwinami dziewcząt, zmuszony nawzajem śmiać się, kiedy tak mało miałem chęci do śmiechu, podczas gdy Albertyna powtarzała: „Nie trzeba się brać do gry,

234