Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bloch z lubością posługiwał się w zaciszu domowem, ale który uważał za pospolity i niewłaściwy przy obcych. Toteż objął wujaszka surowem spojrzeniem.
— Ma talent, powiedział Bloch.
— A! rzekła poważnie siostra, jakby chcąc powiedzieć, że w tych warunkach można mnie usprawiedliwić.
— Wszyscy pisarze mają talent, rzekł z pogardą starszy pan Bloch.
— Zdaje się nawet, rzekł syn, podnosząc widelec i mrużąc oczy z djaboliczną ironją, że on ma zamiar kandydować do Akademji.
— Dajże pokój, nie ma na to dostatecznej wagi, odparł starszy pan Bloch, który nie zdawał się żywić dla Akademji tej samej pogardy co jego potomstwo. Nie ma potrzebnego kalibru.
— Zresztą Akademja, to jest salon, a Bergotte nie ma dosyć szlifu, oświadczył ciepły wujaszek pani Bloch, nieszkodliwy i dobroduszny jegomość, którego nazwisko Bernard byłoby może samo przez się obudziło djagnostyczne dary mego dziadka, ale wydałoby się nie dość sharmonizowane z twarzą, jakby przeniesioną z pałacu Darjusza i odtworzoną przez panią Dieulafoy, gdyby imię Nissim, wybrane przez jakiegoś amatora pragnącego dać wschodnie uwieńczenie tej suzańskiej twarzy, nie było nad nią umieściło skrzydeł jakiegoś byka z ludzką głową z Chorsabad. Ale pan Bloch nie przestawał lżyć wuja, czy że podniecała go bezbronna dobroduszność ofiary,

14