Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Myślałem zrazu, że mi się to nie uda. Ponieważ i ja i Albertyna mieliśmy zostać jeszcze długo w Balbec, uważałem że lepiej będzie nie starać się zbytnio jej zobaczyć, czekając sposobności, która mi ją pozwoli spotkać. Ale choćby się to zdarzało codzień, można się było bardzo obawiać, że ona poprzestanie na oddaniu mi zdala mego ukłonu, który w takim razie, choćby powtarzany codziennie przez cały sezon, nie doprowadziłby do niczego.
Niedługo potem, pewnego rana, kiedy deszcz padał i kiedy było prawie zimno, zaczepiła mnie na promenadzie młoda dziewczyna w toczku i z mufką, tak odmienna od tej, którą widziałem u Elstira, że poznać w niej tę samą osobę zdawało się niemożliwą operacją intelektualną; umysł mój dokonał tej operacji, ale po sekundzie zdziwienia, które, zdaje mi się, nie uszło uwagi Albertyny. Z drugiej strony, przypominając sobie jej „dobre manjery”, które mnie uderzyły, zdziwiłem się przeciwnie jej szorstkim tonem i stylem „bandy“. Zresztą skroń przestała być optycznem i uspokajającem centrum jej twarzy, bądź że stałem z innej strony, bądź że zasłonił ją toczek, bądź też że ten stan zapalny nie był czemś trwałem. „Co za czas, rzekła do mnie; w gruncie rzeczy, to wieczne lato w Balbec, to ostra bujda. Pan nic nie robi tutaj? Nigdy się pana nie widzi na golfie, na balu w kasynie, konno pan też nie jeździ? Musi się pan nudzić jak mops. Nie uważa pan, że człowiek kretynieje, tkwiąc tak cały czas na

167