Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mówił Albertynie o pierwszym dniu w którym ją poznałem, ona przypomniała mi ciastko, ofiarowany kwiat, wszystko... Myślałem, iż to wszystko było nie mogę powiedzieć ważne tylko dla mnie, ale spostrzeżone tylko przezemnie; otóż odnajdywałem to — w wersji, której istnienia nie podejrzewałem — w myśli Albertyny. Od tego pierwszego dnia, kiedy, wróciwszy do domu, mogłem oglądać wspomnienie jakie wyniosłem, zrozumiałem co za kuglarską sztuczkę świetnie wykonano, i w jaki sposób rozmawiałem przez chwilę z osobą, która, dzięki zręczności prestidigitatora, nie mając nic wspólnego z ową tak długo ściganą nad morzem, została zamiast niej podstawiona. Mogłem to zresztą zgadnąć z góry, skoro dziewczynę z plaży stworzyłem ja sam. Mimo to, ponieważ w rozmowach z Elstirem utożsamiłem ją z Albertyną, czułem wobec prawdziwej Albertyny moralny obowiązek dotrzymania przyrzeczeń miłości danych Albertynie urojonej. Człowiek się zaręcza przez prokurację, i czuje się w obowiązku zaślubić potem osobę podsuniętą. Zresztą, o ile znikł, prowizorycznie bodaj, z mojego życia ucisk serca, do którego ukojenia wystarczyłaby pamięć poprawnych manier, zwrotu: „absolutnie pospolita” oraz błyszczącej skroni Albertyny, wspomnienie to budziło we mnie inny rodzaj pragnienia. Pragnienie to, mimo iż słodkie i wcale nie bolesne, podobne do uczucia braterskiego, mogło się z czasem stać równie niebezpieczne, rodząc we mnie ciągłą chęć uca-

165