z temi dziewczętami; że te, co jeszcze rano były dla mnie sztafażem obrazu mającego za tło morze, widziały mnie, wiedzą że jestem znajomym wielkiego malarza, który, świadom teraz mojej chęci poznania ich, dopomoże jej z pewnością. Wszystko to sprawiło mi przyjemność, ale ta przyjemność powstała mi ukryta; była z rodzaju owych gości, którzy, zanim nam dadzą znać że są, czekają aby nas inni pożegnali, abyśmy zostali sami. Wówczas spostrzegamy ich, możemy ich wysłuchać, powiedzieć: „jestem do twoich usług“. Czasami, między chwilą w której te przyjemności wstąpiły w nas, a chwilą gdy możemy wejść w siebie sami, upłynęło tyle godzin, widzieliśmy wród tego tyle osób, iż obawiamy się że one nic czekały. Ale one są cierpliwe, nie nużą się, i z chwilą gdy wszyscy odeszli, znajdujemy je przed sobą. Czasem my jesteśmy wówczas tak zmęczeni, iż wydaje się nam, że nie będziemy mieli w naszej omdlałej myśli dość siły, aby zachować wspomnienia, wrażenia, dla których nasze kruche ja jest jedynem miejscem mieszkalnem, jedynym sposobem urzeczywistnienia. I żałowalibyśmy tego, bo istnienie ma wartość jedynie prawie w dniach, gdy pył realności mięsza się z magicznym piaskiem, gdy jakieś pospolite wydarzenie staje się romantycznym bodźcem. Cały przylądek niedostępnego świata wyłania się wówczas z oświetlenia snu, i wchodzi w nasze życie, — w nasze życie gdzie niby człowiek zbudzony ze snu widzimy osoby, o których śniliśmy
Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/154
Wygląd