Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cząca pustka życia kąpielowego nie dała im wprzódy w moich olśnionych oczach uroku, którego już nie mogły stracić, nie zdołałbym może walczyć zwycięsko ze świadomością, że to są córki wielkich kupców. Mogłem tylko podziwiać, jak dalece francuskie mieszczaństwo jest cudowną pracownią najszlachetniejszej i najbardziej urozmaiconej rzeźby. Ile nieprzewidzianych typów, co za inwencja w charakterze twarzy, co za decyzja, świeżość, jasność rysów. Stare Harpagony, z których poczęły się te Diany i nimfy, zdawali mi się największymi rzeźbiarzami. Owe korektury błędu, zmiany pojęć o danej osobie odbywają się z szybkością reakcji chemicznej: tak iż, zanim miałem czas zorjentować się w przeobrażeniu socjalnem tych dziewcząt, już, poza łobuzerskim typem panienek, które brałem za kochanki szampionów roweru lub boxu, zakwitła myśl, że mogłyby być łatwo spowincowane z rodziną jakiegoś znajomego rejenta. Nie bardzom wiedział, kim jest Albertyna Simonet. Ona z pewnością nie wiedziała, czem ma być kiedyś dla mnie. Nawet to nazwisko Simonet, które już słyszałem na plaży, gdyby mi ktoś kazał napisać, napisałbym je przez dwa n, nie domyślając się wagi, jaką ta rodzina przykłada do faktu posiadania tylko jednego n. W miarę jak zstępujemy w dół po drabinie socjalnej, snobizm czepia się błahostek, które nie są może błahsze niż cechy arystokracji, ale które, jako bardziej pokątne, prywatne, więcej nas zaskakują. Mo-

119