Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

oczami; i na tej błogosławionej ścieżce, nagle cudownej od słodkich obietnic, ujrzałem ją pod drzewami, zwracającą do Elstira przyjacielski uśmiech, tęczę łączącą dla mnie nasz ziemnowodny świat z regjonami, które dotąd uważałem za niedostępne. Podeszła nawet, nie zatrzymując się, aby podać malarzowi rękę, przyczem ujrzałem, że ma pieprzyk na brodzie.
— Pan zna tę panienkę? rzekłem do Elstira, rozumiejąc że mógłby mnie jej przedstawić, zaprosić ją do siebie. I ta spokojna pracownia ze swoim sielskim widnokręgiem wypełniła się rozkosznym naddatkiem, jak zdarza się w jakimś domu, gdzie dziecko już się czuło dobrze i gdzie się dowiaduje, że, dzięki hojności jaką mają piękne rzeczy i szlachetni ludzie w nieograniczonem mnożeniu swoich darów, czeka je co więcej wspaniały podwieczorek.
Elstir powiedział mi, że panienka nazywa się Albertyna Simonet. Nazwał mi także inne jej przyjaciółki, które mu opisałem na tyle dokładnie, że musiał je poznać. Popełniłem co do ich pozycji socjalnej błąd, ale nie w tym sensie jak zwykle w Balbec. Młodych sklepikarzy jeżdżących konno brałem tam łatwo za książąt. Tym razem przeniosłem w dwuznaczy światek panny z bogatego mieszczaństwa, z przemysłu i handlu. Był to świat, który w pierwszej chwili interesował mnie najmniej, nie mając dla mnie tajemniczości ani ludu, ani towarzystwa takiego jak Guermantów. I bezwątpienia, gdyby błysz-

118