Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 03.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z gromadką moich dziewcząt! Zwyczaje ich były mi obce; kiedy więc w pewne dnie nie widziałem ich, wówczas, nie znając przyczyn tej nieobecności, dochodziłem czy ona jest czemś stałem, czy te dziewczęta zjawiają się tylko co drugi dzień, lub w taką a taką pogodę, czy też są dnie gdy się nie zjawiają wcale. Wyobrażałem sobie zawczasu, że jestem z niemi w przyjaźni i że pytam: „Czemu was nie było wtedy a wtedy? — A, bo to była sobota, a w sobotę nie przychodzimy nigdy, bo...“ Gdybyż to można było tak poprostu wiedzieć, że w smutną sobotę daremnie się upierać, że można przebiegać plażę we wszystkich kierunkach, wysiadywać przed cukiernią, udawać że się je ciastko z kremem, wstępować do handlarza osobliwości, czekać godziny kąpieli, koncertu, przypływu morza, zachodu słońca, nocy, nie ujrzawszy upragnionej gromadki. Ale ów nieszczęsny dzień powtarzał się może nie jeden raz w tygodniu. Przypadał może nie koniecznie w sobotę. Może wpływały nań pewne warunki atmosferyczne, może były mu zupełnie obce. Ileż cierpliwych — ale nie pogodnych — obserwacyj trzeba zebrać co do nie regularnych napozór ruchów owych nieznanych światów, nim się człowiek zdoła upewnić, że się nie dał omamić przypadkowemu zbiegowi okoliczności, że nasze przewidywania nie będą zawiedzione; nim potrafimy wyodrębnić pewne prawidła tej serdecznej astronomji, nabyte ceną okrutnego doświadczenia. Przypominając sobie, że kiedyś tego dnia w ty-

99