Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słomkowego kapelusza, kokardki u sukni zdawały mi się poczęte z miesiąca maja naturalniej jeszcze niż kwiaty ogrodowe i leśne; i aby zaznać młodego wzruszenia wiosny, podnosiłem oczy nie wyżej niż umbrelka pani Swann, otwarta i napięta niby drugie bliższe niebo, okrągłe, łaskawe, ruchome i błękitne. Te obrządki bowiem, mimo iż wszechmocne, kładły swoją chlubę — a tem samem kładła ją w tem pani Swann — w dobrotliwem posłuszeństwie rankowi, wiośnie, słońcu, które nie wydawały mi się dość wzruszone tem, że tak elegancka kobieta raczy ich nie ignorować i że z ich powodu wybrała suknię jaśniejszą i lżejszą, wycięciem szyi i rękawów budzącą myśl o wilgoci karku i dłoni; że rozwinęła dla nich całą uprzejmość wielkiej damy, która, zniżywszy się wesoło do tego aby odwiedzić na wsi prostych ludzi, znajomych wszystkim, nawet pospólstwu, mimo to zechciała włożyć specjalnie na ten dzień wiejską tualetę.
Skoro się pani Swann zjawiła, kłaniałem się jej; zatrzymywała mnie i mówiła z uśmiechem: „Good morning”. Szliśmy kawałek razem. I pojmowałem, że jeżeli była posłuszna owym kanonom, wedle których się ubierała, to dla siebie samej; posłuszna niby wyższej mądrości, której byłaby arcykapłanką: o ile się jej bowiem zdarzyło, że z powodu gorąca rozpięła lub nawet całkiem zdjęła i dała mi do niesienia żakiet, który miał pozostać zapięty, odkrywałem w jej szmizetce tysiące szczegółów, mających

57