Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozczulają się do łez, a biorą sobie odwet w kilka godzin potem, robiąc na nas jakiś okrutny żarcik, ale wracają do nas, wciąż równie rozumiejący, równie mili, równie wnikający w nas na chwilę, sądzę że wolę ten drugi rodzaj ludzi, jeżeli nie jako wartość moralną, to bodaj jako towarzystwo.
— Nie możesz sobie wyobrazić mego cierpienia, kiedy myślę o tobie, ciągnął Bloch. W gruncie to jest rys dosyć żydowski we mnie, dodał ironicznie, mrużąc oczy, tak jakby chodziło o dawkowanie pod mikroskopem nieskończenie drobnej cząstki „krwi żydowskiej“, i tak jakby mógł powiedzieć (ale by nie powiedział) wielki pan francuski, gdyby między swemi wyłącznie chrześcijańskimi przodkami, liczył Samuela Bernarda, lub jeszcze starożytniej Matkę Boską, od której ponoś wywodzi się rodzina Lévy.
— Dość chętnie, dodał, biorę w swoich uczuciach w rachubę wcale szczupłą zresztą cząstkę, która może się wiązać z mojem żydowskiem pochodzeniem. Wygłosił to zdanie, bo mu się zdawało równocześnie i inteligentne i odważne powiedzieć prawdę o swojej rasie, prawdę którą równocześnie starał się osobliwie złagodzić, jak skąpcy gdy się decydują spłacić długi, ale umieją się zdobyć tylko na zapłacenie połowy. Ten rodzaj oszukaństwa, polegający na odwadze powiedzenia prawdy, ale z domieszką sporej porcji kłamstw które ją fałszują, jest bardziej rozpowszechniony niż się przypuszcza; i nawet ci, co nie uprawiają go stale, uciekają się do niego w

221