Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bym państwa przedstawił! — rzekł poprawiając lekką ironią niesłychaność tej propozycji, jak Assuerus, kiedy powieda do Estery: „Mamże ci stanów swoich ustąpić połowę?”
— Nie, nie, nie, nie, my wolimy zostać w ukryciu, jak skromny fiołek.
— Ależ źle państwo robicie, ręczę wam, — odparł dziekan śmielej teraz, kiedy niebezpieczeństwo minęło. — Nie zjedliby was. No i co, zrobimy małego bezika?
— Bardzo chętnie, nie śmieliśmy panu proponować, teraz kiedy pan podejmuje margrabiny!
— Och, daj pani pokój, niema w nich nic tak nadzwyczajnego. Ot, mam tam być na obiedzie jutro. Chcecie państwo iść zamiast mnie? Mówię to z całego serca. Szczerze powiadam, najchętniej pozostałbym tutaj.
— Nie, nie!... spensjonowanoby mnie jako reakcjonistę, — wykrzyknął prezydent, śmiejąc się do łez ze swego konceptu. — Ale pan też bywa w Féterne, — dodał zwracając się do rejenta.
— Och, bywam tam w niedziele, wchodzi się jednemi drzwiami, wychodzi się drugiemi. Ale nie bywają u mnie na śniadaniu, jak u naszego dziekana.
Pana de Stermaria nie było tego dnia w Balbec, ku wielkiemu żalowi dziekana, który rzekł podstępnie do starszego kelnera:
— Aimé, mógłbyś powiedzieć panu de Stermaria, że nie jest jedynym „dobrze urodzonym” w tej sali.

131