Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widziałeś tego pana, który jadł ze mną śniadanie dziś rano? Hę? ten, mały wąsik, mina wojskowa? I co ty powiesz, to jest margrabia de Cambremer.
— Doprawdy? A, to mnie nie dziwi!
— Niech się pan de Stermaria dowie, że nie on jeden ma tytuł. Pójdzie mu po nosie. Nieźle jest dać małego psztyczka tym pankom. Aimé, nie mów mu nic jeśli wolisz, ja nie mówię tego dla siebie; zresztą on go zna dobrze.
I nazajutrz, pan de Stermaria, który wiedział, że dziekan bronił sprawy jednego z jego przyjaciół, podszedł aby mu się przedstawić.
— Nasi wspólni przyjaciele de Cambremer chcieli właśnie nas spiknąć, dni się jakoś nie schodziły, sam już nie wiem co, — rzekł dziekan, który, jak wielu kłamców, wyobrażał sobie, że nikt nie będzie się starał wyświetlić nieznaczącego szczegółu, który wszelako wystarcza (jeżeli przypadek da wam w rękę skromną rzeczywistość, będącą z nim w sprzeczności), aby zdemaskować człowieka i obudzić wieczną doń nieufność.
Jak zawsze, patrzałem na pannę de Stermaria, ale swobodniej niż zwykle podczas gdy jej ojciec odszedł aby rozmawiać z dziekanem. Śmiała i zawsze piękna oryginalność jej póz, — kiedy naprzykład z łokciami na stole podnosiła kieliszek, — oschłość szybko znudzonego spojrzenia, jakaś rodowa twardość, która raziła moją babkę, którą czuło się, ledwie zamaskowaną indywidualnemi

132