Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 02.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na co żaden dobrze wychowany człowiek nie chciałby się narazić”.
Potrzeba ujrzenia babki rosła wraz z obawą, żem jej sprawił zawód. Musiała odczuwać smutek, widząc iż skoro ja nie znoszę zmęczenia, w takim razie należy zwątpić o tem aby jaka podróż wyszła mi kiedy na dobre. Zdecydowałem się wrócić i czekać na babkę; otworzył mi sam dyrektor, a nieznany mi jeszcze osobnik, którego zwano „lift” (a który, na owym najwyższym punkcie hotelu, gdzie znajdowałaby się latarka normandzkiego kościoła, siedział zainstalowany niby fotograf za swojem oszkleniem lub organista w swojej izdebce), jął zstępować ku mnie ze zwinnością oswojonej, przemyślnej i uwięzionej wiewiórki. Następnie, ślizgając się ponownie wzdłuż filara, porwał mnie z sobą ku sklepieniu hotelowej nawy. Za każdem piętrem, po obu stronach służbowych schodów, rozwijały się wachlarze mrocznych korytarzy, przez które, niosąc pościel, przechodziła pokojowa. Nakładałem na jej niezdecydowaną w mroku twarz maskę swoich najnamiętniejszych marzeń, ale w zwróconem ku mnie jej spojrzeniu czytałem wstręt do mojej nicości. Jednakże, aby rozprószyć, w trakcie nieskończonej jazdy, śmiertelny lęk, jakiegom doznawał, przebywając tak w milczeniu tajemnicę tego półmroku wyzutego z poezji, oświetlonego prostopadłym rzędem szyb, jakiemi świecił na każdem piętrze jedyny water-clozet, odezwałem się do młodego organisty,

97