Strona:Marcel Proust - Wpsc02 - W cieniu zakwitających dziewcząt 01.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kazać pomyślniejsze. Ale ja byłem rozsądny. U kogoś kto czekał całe lata, byłoby dzieciństwem nie móc jeszcze odczekać trzech dni. Pewien, że do pojutrza napisze kilka stronic, nie mówiłem już ani słowa rodzicom o swojem postanowieniu; wolałem raczej być cierpliwy przez kilka godzin, i przynieść babce — pocieszonej i przekonanej — rozpoczętą robotę. Na nieszczęście, jutro nie było owym nowym i rozległym dniem, jakiegom oczekiwał gorączkowo. Kiedy się skończyło, moje lenistwo i moja ciężka walka z wewnętrznemi przeszkodami trwały poprostu o dobę dłużej. I po upływie kilku dni, gdy plany moje nie ziściły się, nie miałem już tej samej nadziei że ziszczą się bezpośrednio, tem samem nie miałem już tyleż energii aby wszystko poddać tej realizacji; zaczynałem siadywać w nocy, ile że do wczesnego położenia się nie skłaniała mnie już niezawodna wizja pracy od jutrzejszego rana. Trzeba mi było, dla odzyskania zapału, paru dni wytchnienia; toteż jednego razu, kiedy babka odważyła się z łagodnem zwątpieniem sformułować tę wymówkę: „No i cóż, ta robota, już się o niej nawet nie mówi?” miałem do niej żal. Nie umiejąc dostrzec, że moje postanowienie było nieowołalnie powzięte, babka — tak sądziłem — oddaliła oto jeszcze, i może na długo, jego realizację, podrażnieniem w jakie wprawiała mnie jej rzekoma niesprawiedliwość. Nie chciałem w tem podrażnieniu zaczynać swego dzieła. Babka uczuła, że jej sceptycyzm zderzył się na ślepo z ja-

236