Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tując poszczególne resorty i składając hołd gościom — odźwierny, marszałek dworu, kredencarz. Zacni ci ludzie żyli przez resztę tygodnia prawie że niezawiśli każdy w swojej dziedzinie, jadali u siebie jak lada sklepikarz i jutro mogli obsługiwać mieszczańskie przyjęcie u lekarza lub przemysłowca; ale tu, baczni aby nie chybić rozkazom otrzymanym przed włożeniem lśniącej liberji (oblekali ją jedynie w rzadkich momentach i nie czuli się w niej zbyt swobodnie), stali pod sklepieniem portalów niby święci w swoich niszach, w pompatycznym blasku złagodzonym ludową dobrodusznością. Olbrzymi szwajcar, ubrany jak w kościele, uderzał laską o kamienne płyty za zjawieniem się każdego gościa. Przybywszy na szczyt schodów, po których szedł za nim lokaj o wyblakłej twarzy, z ogonkiem włosów związanych w harcap z tyłu, niby zakrystjan Goyi lub piszczyk w klasycznym teatrze, Swann minął rodzaj biura, gdzie lokaje, siedząc nakształt rejentów przed wielkiemi regestrami, zerwali się i wpisali jego nazwisko. Wówczas Swann przebył niedużą sień, gdzie u wejścia, — niby jakiś cenny obraz Benvenuta Cellini przedstawiający człowieka na straży, — stał młody lokaj, z ciałem lekko podanem naprzód. Nad jego czerwonym kołnierzem błyszczała jeszcze czerwieńsza twarz, z której tryskały strumienie ognia, nie-

84