Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tocząc na wszystkie strony wściekłym wzrokiem, niespokojny niby schwytane zwierzę w pierwszych godzinach niewoli.
O kilka kroków dalej, rosły drab w liberji marzył, nieruchomy, posągowy, bezużyteczny, jak ów czysto dekoracyjny wojownik, którego się widzi na najburzliwszych obrazach Mantegny jak duma wsparty na tarczy, gdy wszystko pędzi i wyrzyna się dokoła niego. Odłączywszy się od grupy swoich kolegów, którzy cisnęli się koło Swanna, zdawał się równie zdecydowany nie brać udziału w tej scenie, co gdyby to była rzeź niewiniątek lub męczeństwo świętego Jakóba. Znajdował się tam niby typ owej zaginionej rasy — może nigdy nie istniejącej poza San Zeno oraz freskami w Eremitani, gdzie Swann ją poznał i gdzie ona marzy jeszcze — wylęgłej z zapłodnienia starożytnego posągu przez jakiś padewski model Mistrza, lub przez jakiegoś saksończyka z Alberta Dürera. Pasma jego rudych włosów, krętych z natury ale zlepionych pomadą, były modelowane szeroko niby w rzeźbie greckiej, którą studjował bez przerwy malarz mantuański i która, widząc w świecie jedynie człowieka, umie wydobyć z jego prostych form tyle bogactw, czerpiąc je, możnaby rzec, z całej żywej natury, tak iż włosy, w gładkiej fali i w ostrych dziobach pukli, lub w spiętrzeniu potrójnego i kwitnącego djademu ich

82