Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale na szczęście Gilberta nie powiedziała mu może mojego nazwiska.
Pan Swann oświadczył córce, że pozwala jej zagrać jedną partję i że może zaczekać na nią kwadrans; poczem, usiadłszy jak wszyscy na żelaznym krześle, zapłacił za bilet tą samą ręką, którą Filip VII tak często trzymał w swoich dłoniach, podczas gdy myśmy zaczęli grać na trawniku, płosząc gołębie, których piękne mieniące się ciała o kształcie serca, będące niby bzy w królestwie ptaków, szukały sobie schronienia. Jeden znalazł je na wielkim kamiennym wazonie, i zanurzając w nim dziób, narzucał mu jakby gest i zadanie ugaszczania ptactwa owocem lub ziarnem; inny przysiadł na czole posągu, wieńcząc go nakształt owych emaljowanych emblematów, których polichromja urozmaica monotonję kamienia, przydając postaci godło, które, kiedy nosi je bogini, zyskuje jej osobny przydomek i czyni z niej — jak z istoty śmiertelnej odrębne imię — jakby nowe bóstwo.
W jeden z owych słonecznych dni, który nie ziścił moich nadziei, nie miałem siły ukryć przed Gilbertą swojego zawodu.
— Miałem właśnie o tyle rzeczy cię zapytać, rzekłem. — Myślałem, że ten dzień dużą odegra rolę w naszej przyjaźni. I ledwoś przyszła, już masz iść!

219