Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kochałem, mnie który ją kochałem, ale jakaś inna, ta z którą się bawiłem, owemu innemu mnie, nie mającemu ani pamięci prawdziwej Gilberty, ani pochłoniętego nią serca: ono zaś jedno mogłoby zrozumieć cenę tego szczęścia, bo ono jedno go pragnęło. Nawet po powrocie do domu nie syciłem się tą przyjemnością. Ten sam przymus, który kazał mi się spodziewać co dnia, że nazajutrz dostąpię dokładnej, spokojnej, szczęśliwej kontemplacji Gilberty, że mi wyzna wreszcie miłość, wyjaśniając czemu ją musiała ukrywać tak długo; ten sam przymus kazał mi mieć przeszłość za nic, patrzeć jedynie przed siebie. Wszystkie takie drobne zyski były dla mnie nie czemś istotnem i samowystarczalnem, ale nowemi szczeblami pozwalającemi uczynić mi krok dalej i dosięgnąć wreszcie szczęścia, którego jeszcze nie spotkałem.
O ile Gilberta dawała mi czasem dowody przyjaźni, wyrządzała mi nieraz przykrość, zachowując się tak, jakby widzenie mnie nie sprawiało jej przyjemności; często zdarzało się to właśnie w dnie, z któremi najwięcej wiązałem nadziei. Kiedym był pewny, że Gilberta przyjdzie na Pole Elizejskie, doznawałem radości, która mi się zdawała jedynie mglistem przeczuciem wielkiego szczęścia. Wchodząc rano do salonu aby uścisnąć mamę, już ubraną, z kunsztowną wieżą czarnych włosów na gło-

213