Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 03.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I nawet w owe dni, kiedy wszelka inna roślinność znikła, kiedy piękna zielona skóra, otulająca pnie starych drzew, skryła się pod śniegiem, kiedy śnieg przestał padać ale czas był zbyt pochmurny aby można było spodziewać się Gilberty, naraz, na śnieżnym płaszczu pokrywającym balkon, słońce, zjawiwszy się na chwilę, plotło złote nitki i haftowało czarne cienie. Wówczas matka mówiła: „O, robi się ładnie, mógłbyś jednak spróbować iść na Pola Elizejskie”. W taki dzień nie zastawaliśmy nikogo, lub jakąś odchodzącą już właśnie dziewczynkę, która mówiła, że Gilberta nie przyjdzie. Krzesła, opuszczone przez imponujące albo bojące się zimna zebranie guwernantek, były próżne. Jedynie koło trawnika siedziała dama w pewnym wieku, która przychodziła w każdą pogodę, zawsze wysztafirowana w podobną tualetę, wspaniałą i ciemną. Aby z nią zawrzeć znajomość, byłbym wówczas — gdyby można było uczynić taką zamianę — oddał najwspanialsze nadzieje mego życia. Bo Gilberta podchodziła codzień przywitać się z nią; dama pytała Gilbertę o „jej uroczą mamusię”; miałem uczucie, że gdybym ją znał, byłbym dla Gilberty czemś zupełnie innem, kimś kto zna znajomych jej rodziców. Podczas gdy jej wnuki bawiły się opodal, dama czytała zawsze Debaty, o których mówiła „moje stare Debaty”, tak jak, przez arystokratyczny fason, mó-

202