Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parę dni do Laon. Mimo że to było o kilka mil, wszelki brak przeszkody wyrównywał odległość; toteż kiedy w ciepłe popołudnie widziałem jak ten sam oddech, wionący z krańców widnokręgu, pochyla najodleglejsze zboża, jak się rozpościera nakształt fali na ogromnej przestrzeni; jak, szumiący i ciepły, układa się u moich stóp wśród seradeli i koniczyny, wówczas równina ta, będąca wspólną naszą własnością, zdawała się zbliżać nas, łączyć. Myślałem wówczas, że ten wiew przeleciał koło niej, że to co mi wiatr szepce, to jest jakieś zlecenie od niej — mimo że niezrozumiałe — i całowałem go w przelocie.
Po lewej była wioska, która się zwała Champieu (Campus Pagani, wedle proboszcza). Po prawej, widniały za zbożami dwie sielskie wieżyczki Saint-André-des-Champs, wystrzępione, łuszczaste, porowate, rzeźbione, pożółkłe i chropawe niby dwa kłosy.
W symetrycznych odstępach, pośród niezrównanego ornamentu liści, których nie można pomylić z liściem żadnego innego drzewa owocowego, jabłonie rozpościerały szerokie płaty białego atłasu lub zwieszały nieśmiałe bukiety rumieniących się pączków. W stronie Méséglise pierwszy raz zauważyłem okrągły cień, który jabłonie kładą na wysłonecznionej ziemi, a także owe jedwabie z nieuchwytnego złota, które zachód tka skośnie pod liśćmi

25