Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mując kłujące gałęzie. Niby księżniczka z tragedji, której „ciążą czcze ozdoby”, niewdzięczny wobec natrętnej ręki która tak pieczołowicie ułożyła pukle na mojem czole, deptałem zerwane papiloty i nowy kapelusz. Łzy moje nie wzruszyły matki, ale nie mogła wstrzymać krzyku na widok zniweczonej fryzury i straconego płaszczyka. Nie słyszałem jej: „O moje biedne głogi, mówiłem płacząc; wybyście pewnie nie chciały sprawić mi zgryzoty, ani zmuszać mnie do odjazdu. Wyście mi nigdy nie zrobiły przykrości. Toteż będę was kochał zawsze”. I, ocierając łzy, przyrzekałem im, kiedy będę duży, nie naśladować szalonego życia innych ludzi, i nawet w Paryżu, w wiosenne dni, zamiast chodzić z wizytami i słuchać głupstw, jechać na wieś oglądać pierwsze głogi.
Raz znalazłszy się w polach, nie opuszczaliśmy ich już przez cały czas przechadzki w stronę Méséglise. Bezustanku przebiegał je, niby niewidzialny włóczęga, wiatr, który był dla mnie prawdziwym duchem Combray. Co rok, w dniu naszego przyjazdu, aby czuć że jestem naprawdę w Combray, szedłem odnaleźć go, czuć jak mi dmie w płaszcz, każąc mi biec za sobą. Zawsze miało się wiatr obok siebie idąc w stronę Méséglise, po owej wydmie, gdzie całe mile nie spotyka się żadnej nierówności terenu.
Wiedziałem, że panna Swann jeździ często na

24