Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

patrzał na półmrok pokoju, prążkowany różowo, pomarańczowo i biało pachnącemi promieniami owych ulotnych gwiazd, które rozpalają się w szare dni.
Odeta przyjęła Swanna w różowym jedwabnym szlafroczku, z nagą szyją i ramionami. Posadziła go koło siebie w jednym z tajemniczych zakątków, we framugach salonu, chronionych przez olbrzymie palmy w chińskich wazach, lub przez parawany pstrzące się fotografjami, kokardkami i wachlarzami. Powiedziała:
— Nie dobrze panu tak, niech pan zaczeka, ja to panu urządzę lepiej.
I z uśmieszkiem próżności, jakby to był jakiś jej specjalny wynalazek, ułożyła za głową Swanna i pod jego nogami jedwabne japońskie poduszki, które mięła, jakgdyby rozrzutna ich bogactwem i niedbająca na ich wartość. Lokaj wniósł kolejno liczne lampy, które, prawie wszystkie ukryte w bożkach chińskich, porozstawiane na różnych sprzętach niby na ołtarzach, paliły się osobno lub parami. Odeta śledziła surowo z pod oka, czy służący dobrze je stawia i czy w dobrem miejscu. Lampy te, w zupełnym prawie już zmierzchu zimowego popołudnia odtwarzały jakgdyby zachód słońca — trwalszy, różowszy i bardziej ludzki — pobudzając może do marzeń jakiegoś zakochanego, śledzącego z ulicy tajemnicę obecności, którą odsłaniały i kryły zarazem rozświe-

148