Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

parł: „W istocie, jesteśmy o wiele za blisko, i rzeczywiście człowiek ma już trochę dosyć Sary Bernhardt. Ale pani raczyła wyrazić życzenie abym przyszedł, a życzenie pani jest dla mnie rozkazem. Szczęśliwy jestem, że mogłem pani oddać tę drobną przysługę. Czegoż-by się nie zrobiło, aby pani sprawić przyjemność; pani jest taka dobra!” i dodawał: „Sara Bernhardt to jest Złotogłosa, prawda? I piszą także często, że ona się cała spala. Dziwne wyrażenie, nieprawdaż?” dodawał w nadziei wyjaśnień, których się nie doczekał.
— Wiesz, rzekła pani Verdurin do męża, zdaje mi się, że my obieramy mylną drogę, obniżając przez skromność to co ofiarujemy doktorowi. To uczony, który żyje poza rzeczywistością, nie zna wartości rzeczy i polega na tem co my mu mówimy.
— Nie śmiałem ci tego powiedzieć, ale zauważyłem to samo, odpowiedział pan Verdurin.
I na najbliższy Nowy Rok, zamiast posłać doktorowi Cottard rubin za trzy tysiące franków powiadając że to drobiazg, pan Verdurin kupił za trzysta franków syntetyczny kamień, dając do zrozumienia, że niełatwo znalazłoby się równie piękny.
Pani Verdurin oznajmiła, że tego wieczora przyjdzie do nich niejaki Swann. „Swann?” wykrzyknął doktór tonem aż brutalnym ze zdziwienia; lada nowina bowiem zaskakiwała zawsze tego człowieka,

117