Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 02.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych części; riuszki, falbany, figaro, zmierzały, wedle kaprysów kroju lub konsystencji materjału, łamaną linją ku kokardkom, ku zwojom koronek, ku dżetowym frendzlom, układały się wzdłuż brykli, ale nie wiązały się zgoła z żywą istotą, która, wedle tego czy architektura szmatek zbliżała się lub oddalała od jej własnej budowy, zatracała się w nich lub zniekształcała.
Ale, kiedy Odeta wyszła, Swann uśmiechał się, przypominając sobie to co mu powiedziała; jak jej się będzie dłużył czas do chwili w której pozwoli jej przyjść znowu. Przypomniał sobie niespokojną zatrwożoną minkę, z jaką go raz prosiła, aby to oczekiwanie nie trwało zbyt długo. Kiedy to mówiła, spojrzenia jej, wlepione w niego, trwożliwe, błagalne pod bukietem sztucznych bratków na okrągłym białym słomkowym kapeluszu z czarnemi aksamitkami, miały coś wzruszającego. „A pan, rzekła, czy pan nie przyjdzie do mnie kiedy na filiżankę herbaty?” Swann powołał się na swoje prace, na studjum — w rzeczywistości porzucone już od lat — nad malarzem Ver Meer van Delft. „Rozumiem, że to nie dla mnie, czuję się taka nędzna przy takich ludziach jak wy, wielcy uczeni — odpowiedziała. Byłabym jak mucha przy katedrze Notre-Dame. A jednak, takbym lubiła kształcić się, wiedzieć coś, rozumieć. Jakie to musi być zabawne szperać w książ-

111