Przejdź do zawartości

Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i sprowadziłem pierwszy siwy włos. Ta myśl zdwoiła moje łkania; wówczas ujrzałem, że mamie, która nigdy wobec mnie nie dawała folgi rozczuleniu, udzielił się naraz mój stan i że wstrzymuje chęć do płaczu. Czując, żem to spostrzegł, rzekła ze śmiechem:
— No i patrzcie, ten mały pieszczoch, ten mały kociak gotów jeszcze sprawić, że mama zrobi się taka niemądra jak on. No, skoro ci się nie chce spać, i mamie też nie, nie denerwujmy się już, róbmy coś weźmy jakąś książkę.
Ale ja nie miałem w swojej sypialni książek.
— Czy zepsułoby ci to przyjemność, gdybym dziś wyjęła książki, które babcia ma ci dać na imieniny? Pomyśl dobrze: czy nie będziesz markotny, że nic nie dostaniesz pojutrze?
Byłem przeciwnie zachwycony: mama poszła po paczkę książek. Przez papier w którym były zawinięte, mogłem odgadnąć jedynie ich krótki i szeroki format; ale już to pierwsze wejrzenie, mimo że powierzchowne, zasuwało w cień noworoczne pudełko z farbami i zeszłoroczne jedwabniki. To były Mare au Diable, François le Champi, Petite Fadette i Maîtres Sonneurs. Babka, jak dowiedziałem się później, wybrała zrazu poezje Musseta, tom Roussa i Indjanę; o ile bowiem uważała lichą lekturę za równie niezdrową jak cukierki i ciastka, nie

88