Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na schody. Niebawem usłyszałem ją, jak idzie zamknąć okno. Wysunąłem się bez hałasu na korytarz, serce biło mi tak silnie, że ledwo mogłem iść; ale przynajmniej nie biło już z rozpaczy, tylko ze strachu i z radości. Ujrzałem na schodach światło od maminej świecy. Potem ujrzałem ją samą, rzuciłem się ku niej. W pierwszej sekundzie popatrzyła na mnie zdumiona, nie rozumiejąc co się stało. Potem twarz jej oblokła się gniewem, nie rzekła ani słowa i w istocie za mniejsze o wiele rzeczy nie mówiono do mnie przez kilka dni. Gdyby mama się odezwała, znaczyłoby to że można ze mną mówić; zresztą wydałoby mi się to może jeszcze straszliwsze, jako znak, że wobec ciężkości zawieszanej nademną kary, milczenie, gniew, byłyby zbyteczne. Każde słowo wyrażałoby ów spokój, z jakim odpowiada się służącemu, kiedy się postanowiło oddalić go; pocałunek, który się daje synowi, gdy się go wyprawia z domu, a któregoby mu się odmówiło, gdyby się rzecz miała skończyć na dwudniowym gniewie. Ale matka usłyszała ojca idącego z garderoby i, aby uniknąć niezawodnej sceny, rzekła głosem drżącym od wzburzenia:
— Uciekaj, uciekaj, niech przynajmniej ojciec nie widzi cię tutaj wystającego jak warjat.
Ale ja powtarzałem: „Przyjdź mi powiedzieć dobranoc”, przerażony odblaskiem ojcowskiej świecy

82