Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jedwabną szatę lilji godną Salomona, i wielobarwną emalję bratków; ale przyjdź zwłaszcza z chłodnym jeszcze od ostatnich przymrozków wietrzykiem, który rozchylił pierwszą śniegułkę dla dwóch motylków, od rana czekających u drzwi.
Zastanawiano się w domu, czy mam iść, mimo wszystko, na obiad do pana Legrandin. Ale babka nie chciała wierzyć żeby on był niegrzeczny. „Przyznajecie sami, że nosi się bardzo skromnie, bez cienia światowości”. Oświadczyła, że w każdym razie, w najgorszym wypadku, gdyby i był niegrzeczny, lepiej nie okazywać że się to zauważyło. Coprawda, sam ojciec, który najbardziej był podrażniony zachowaniem się pana Legrandin, miał może resztkę wątpliwości co do jego intencyj. Miało ono cechy wszelkiego zachowania się lub uczynku, w których zdradza się czyjś głęboki i ukryty charakter: nie wiąże się z jego dawniejszemi słowami, nie możemy go poprzeć świadectwem winnego, który się nie przyzna; zdani jesteśmy na świadectwo naszych zmysłów, co do których — w obliczu tego odosobnionego i mętnego wspomnienia — pytamy się czy nie były igraszką złudy; tak że takie postępki — jedyne które mają znaczenie — zostawiają nam często pewne wątpliwości.
Jadłem obiad z panem Legrandin na tarasie; był księżyc.

233