Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

le mógł ujść uwagi towarzyszki. Siłą uczucia starając się skompensować ciasne nieco pole, w które, w lazurowym, wypełnionym nami kąciku, wpisał jego wyraz, pan Legrandin rozpalił cały płomień życzliwości, który przekroczył rozbawienie, otarł się o filuterność, wydestylował finezje uprzejmości aż do znaczących mrugnięć, półsłówek, domyślników, misterjów porozumienia; w końcu wzbił zapewnienia przyjaźni aż do zaklęć czułości, aż do oświadczyn miłosnych, rozświecając w tej chwili dla nas samych — sekretnym i niewidocznym dla swej damy liryzmem — swoją rozkochaną źrenicę na twarzy z lodu.
Właśnie poprzedniego dnia p. Legrandin prosił rodziców, aby mi pozwolili przyjść doń tego dnia na obiad: „Przyjdź, młody człowieku, dotrzymać towarzystwa swemu staremu przyjacielowi, powiedział. Pozwól mi odetchnąć, niby bukietem, który podróżny przysyła nam z kraju dokąd już nie wrócimy; pozwól mi odetchnąć z oddali twojej młodości owemi kwiatami wiosny, wśród których i ja chadzałem przed laty. Przyjdź z pierwiosnkiem, z jaskrem, z przylaszczką, przyjdź z kaczeńcem, — z których uwity jest wybrany bukiet balzakowskiej flory; że stokrocią, kwiatem Zmartwychwstania, i z buldeneżem, który zaczyna wonieć w ogrodzie twojej ciotki, nim jeszcze ostatnie buldeneże stopnieją od wielkanocnych deszczów. Przynieś mi chlub-

232